7/02/2013

15. Ostateczny przeciwnik. Zyskane szczęście.

Tak, wiem, że oprócz nominacji nic ostatnio nie wpisałam, ale czekałam na ocenę bloga i się... nie doczekałam, ponieważ osoba, która miała to zrobić, zrezygnowała z Ocenialni Narutowskiej, jak również nie powiadomiła mnie o fakcie, że moje opowiadanie nie zostanie przez nią ocenione. Dlatego jestem trochę zdenerwowana, w końcu czekałam na to dwa tygodnie...
No nic, dość zanudzania, czas na nową notkę z dedykacją dla wszystkich czytających.
Czytałeś = skomentuj
Dla autora jest bardzo ważna opinia innych, dlatego nie zrażajcie się mną i oceniajcie notkę :)

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Gromadząc czakrę w stopach, pędziłem po spokojnej, równej tafli oceanu. Biegnąc po wodzie, myślałem nad planem zemsty. Na samą myśl o niej zacisnąłem szczęki, wbijając paznokcie we wnętrza dłoni z taką siłą, że gorąca posoka spływała po moich palcach, aby w końcu zniknąć w bezkresnych, zdradliwych odmętach. Zemsta – jedyna rzecz, która zaprzątała w tej chwili mój umysł. Myśląc o niej, przeczyłem wszystkim dotychczasowym słowom, które wypowiedziałem Sasuke, mianowicie, że zemsta do niczego nie doprowadzi. Po dokonaniu jej, czułoby się tylko przejmującą pustkę i nieskończone wyrzuty sumienia, jak i rozmyślanie, czy podjęło się właściwą decyzję. Jednak moja chęć zemsty była całkowicie inna od młodego Uchihy. Tu nie chodziło o tak zwany „kompleks starszego brata”. Moja sytuacja to był zupełnie inny przypadek, mianowicie zgładzenie oprawcy i porywacza mojej żony. Tak, to był inny rodzaj zemsty. Zdecydowanie inny… Można uznać, że bardziej skomplikowany.
Powtórnie przeniosłem wzrok na wyspę. Zwykły, niczym niewyróżniający się skalisty ląd na środku oceanu.
Po paru minutach stanąłem, na kamienistej plaży i rozejrzałem się dookoła. Gdzieniegdzie rosły karłowate, na wpół wyschnięte drzewa. Na niektórych z nich ostało się parę listków, jednak to były pojedyncze przypadki. Trawa, pokrywająca dalszy ląd, była pożółkła, a w wielu miejscach zupełnie jej nie było. Tylko czarna, sucha i martwa ziemia. Podszedłem bliżej, przykucnąłem, dotykając jednej z brunatnych plam. Podłoże było dziwne w dotyku, zupełnie jakby ziemia została przekopana w celu ukrycia czegoś. Natychmiast przyszła mi do głowy dziwna myśl. A może się spóźniliśmy? Może Hanare już nie żyje? Nie, to niemożliwe. Potrząsnąłem głową, chcąc odegnać nieprzyjemne uczucie strachu. W tym samym momencie mnie olśniło.
- Bomba. – powiedziałem cicho.
Czyli gdzieś w pobliżu czaił się wróg. Coś jednak się nie zgadzało. Nikogo nie wyczułem. Dziwne. Xerath miałby pozostawić swoją kryjówkę bez ochrony? Nie, taki głupi to on na pewno nie był. Czyli ten ktoś doskonale potrafił tłumić swoją czakrę. Inna opcja nie wchodziła w rachubę. A jeśli chodzi o bombę, wystarczyłoby bym się poruszył o centymetr w tą, czy w drugą stronę, a zostałbym rozerwany na kawałki, równocześnie wyrzucany w powietrze. Mimo wątpliwości, ostrożnie podniosłem się, zamykając oczy i czekając na wybuch.
Ale on nie nastąpił.
Nic się nie wydarzyło. Żadnej reakcji.
Dlaczego?
Chwilę później usłyszałem szelest. Odwróciłem się. Za mną stał shinobi. Shinobi z przekreśloną opaską Konoha.

~*~

Niewątpliwie miał na czole ochraniacz Wioski Liścia. Nie to jednak przykuło moją uwagę. To twarz tego człowieka. Gęste, brązowe włosy opadały mu na twarz, a zielone oczy spoglądały na mnie z nienawiścią. Ów mężczyzna był niski i drobny, ale to na pewno był on. Nobu Kobayashi, mój przyjaciel z Akademii.
- A więc żyjesz, Kakashi… - powiedział cicho – Miałem nadzieję, że zginąłeś podczas tej rzezi…
Uniosłem brwi.
- O czym ty mówisz, Nobu? – zapytałem, dyskretnie sięgając po kunai.
- O Trzeciej Wielkiej Wojnie Shinobi, Hokage – sama. – powiedział z ironią. – Ciekaw jestem, kto był na tyle głupi, żeby mianować cię przywódcą Liścia. Naprawdę, Konoha zeszła na psy…
Zdławiłem przekleństwo. Kobayashi przystąpił parę kroków w moim kierunku, cały czas spoglądając na mnie. Jego oczy były martwe i puste. Pojąłem, że jest kontrolowany przez jakąś technikę. W następnej chwili przeniósł wzrok na moje stopy, śmiejąc się. Dźwięk był okropny. W jego śmiechu słychać było ogromny żal do wszystkich ludzi i całego świata.
- Nie możesz się ruszyć! – krzyknął.
Mężczyzna przejechał językiem po zębach, by po chwili mnie zaatakować.
Miał rację, mówiąc to. Nie mogłem się przemieścić w obawie przed wybuchem bomby. Pod tym względem miał nade mną przewagę.
Sekundę później znalazł się przy mnie. Zaatakował kataną, a ja zablokowałem cios kunaiem. W następnej chwili chwycił mnie za ramiona, próbując przewrócić. Zaparłem się stopami w ziemię, chcąc zapobiec wypadkowi. Nie doceniłem jednak siły Nobu. Może dlatego, że wcześniej ten człowiek wszystkiego się bał, zawsze uciekał. Po skończeniu Akademii nie potrafił wykazać się przytomnością umysłu, zawsze ktoś musiał wyciągać go z opresji. Teraz, dwadzieścia lat później stał przede mną zupełnie inny człowiek. Mianowicie mężczyzna, który stanąłby w szranki z samą śmiercią.
Przepychaliśmy się, starając się zwalić przeciwnika na ziemię. W następnej chwili wydarzyło się coś, czego się nie spodziewałem. Nobu skoczył, stając na jednym z konarów drzewa, rosnącego nieopodal. Postanowiłem pójść w jego ślady, chcąc stanąć na sąsiedniej gałęzi. Skacząc, odpaliłem ładunki wybuchowe. Fala uderzeniowa odrzuciła mnie dziesięć metrów dalej. Uderzyłem plecami o twardą ziemię. Siła upadku wytrąciła mi całe powietrze z płuc. Miałem wrażenie, że połamałem wszystkie żebra, ale na szczęście nic mi się nie stało, nie licząc zmaltretowanych i obitych płuc. Podniosłem się do pozycji siedzącej, spazmatycznie łapiąc oddech. W następnej chwili pojawił się obok mnie Minato. Podniosłem się chwiejnie na nogi. Namikaze przyglądał mi się z uśmiechem.
- Nie popisałeś się, Kakashi. – powiedział, śmiejąc się cicho.
- Jeszcze nawet nie zacząłem, a ty mi mówisz, że się nie popisałem, sensei? – powiedziałem, szturchając go.
- Skoro tak twierdzisz… - wzruszył ramionami, a po chwili dodał – Ale nie przejmuj się, Nobu jest nasz. Ty biegnij szukać Hanare.
- Nie. – odparłem krótko – Ja go wykończę, lecz zanim to zrobię, muszę się dowiedzieć, co nim kieruje.
Podszedłem bliżej. Postanowiłem nie cackać się z tym człowiekiem i z miejsca go zabić. Zbliżając się do Nobu, nie czułem nic. Nic oprócz pragnienia zabicia go. Idąc w jego stronę, wykonałem pieczęć potrzebną do użycia Raikiri. Kobayashi nie zrobił nic, by mi przeszkodzić. Stał tylko i patrzył na mnie. Może przeczuwał, że długo nie pożyje? Uśmiechnąłem się. Obiecuję, że nie będzie boleć, pomyślałem. W następnej chwili zdarzyło się coś niespodziewanego. Nobu, patrząc na mnie zaczął się trząść, pochylając się do przodu, po czym padł na kolana, chwycił się za skronie i wrzasnął przeraźliwie. Zaczął tarzać się po ziemi, wyjąc pod wpływem niewidocznego bólu.
- DLACZEGO!? OROCHIMARU! NIE TAK TO MIAŁO BYĆ! DLACZEGO!?
Orochimaru. Ten przebrzydły gad… Czyli Nobu był wykorzystywany przez Sannina.
W następnej chwili wszystko ucichło. Kobayashi nadal leżał na ziemi, trzęsąc się, ale nie miał już spojrzenia szaleńca. Teraz przyglądał nam się dawny, tchórzliwy Nobu. Z oczu popłynęły mu łzy.
- Przepraszam, Kakashi… - jęknął – Ja nie chciałem, to on mnie do tego zmusił… Orochimaru… Nie chciałem cię oszukać, nikogo nie chciałem, ale on przyszedł do mnie… Powiedział, że jak do niego pójdę, to zyskam moc do zabicia cię… Skusiłem się, bo byłem zazdrosny. O Rin. Nauczycieli. Wszystkich… Nie mogłem znieść tego, że jestem nikim… Nie mogłem znieść tego, że wszystkie dziewczyny marzyły o tobie, że nauczyciele pokładali w tobie coraz większe nadzieje… Zazdrościłem ci, że miałeś rodzinę, o której ja mógłbym tylko pomarzyć… Że… że miałeś wszystko i również za to, że nigdy ci nie dorównam… Dlatego proszę cię, zabij mnie, zanim on znów przejmie nade mną kontrolę… Proszę…
- Nie. Nie chcę tego słuchać. Koniec z tym. – powiedziałem, wyciągając z kieszeni kunai.
Podszedłem do niego, chwyciłem go za włosy i podnosząc w górę. Nogi mężczyzny zwisały bezwładnie, a on sam wyszeptał:
- Proszę. Zabij mnie…
Odwróciłem go plecami do siebie, po czym przejechałem mu sztyletem po gardle. Popłynęła krew, która skapywała na ziemię i tym sposobem znacząc ją. Wypuściłem jego zwłoki, które opadły ciężko na ziemię. Spojrzałem na swoją dłoń. Ileż to jeszcze będę musiał zakończyć ludzkich żyć, po to, by uratować żonę? Na pewno Kobayashi nie był pierwszym ani nie ostatnim. Nagle usłyszałem kroki. Za mną pojawił się Minato. Spojrzałem na niego.
- My się tu wszystkim zajmiemy. Idź do Hanare. – powiedział.
- Sensei… - mruknąłem. – Nie mogę was tu wszystkich zostawić…
- Owszem, możesz, a teraz skończ gadać i biegnij ratować Hanare.
- Aha. Jeszcze jedno, sensei. – odparłem – Użyłeś Hiraishin no Jutsu, prawda?
Skinął głową. W tej samej chwili zrozumiałem, że nic tu po mnie. Odwróciłem się i z ciężkim sercem pobiegłem.

~*~

Po jakimś czasie ujrzałem mały budynek. Rozejrzałem się, ale nie wyczułem niebezpieczeństwa. Wiele ryzykując, podbiegłem do drzwi i wyważyłem je. W środku było ciemną, śmierdziało uryną, krwią i… śmiercią. Wszedłem głębiej. Na ścianach widniały ślady posoki. Przeszedłem kawałek dalej. Wtedy czyjaś ręka znalazła się na mojej szyi, zaciskając się na niej.
- Lacrimus Xerath… - wycharczałem, po czym rozpłynąłem się w powietrzu.
Mężczyzna roześmiał się.
- A więc to genjutsu! – powiedział, ukazując upiorne, trójkątne zęby. – Ale to na mnie nie działa. Samą iluzją mnie nie pokonasz, Hatake Kakashi.
Wyszedłem z cienia.
- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, Xerath. – powiedziałem, wykonując Raikiri.
- Słuchaj, nie porwałem twojej żony po to, by ją zabić. Potrzebna jest panu Orochimaru, rozumiesz? Tak samo nie leży w moim interesie zabicie cię, a na razie porozmawiajmy.
- Nie mam takiego zamiaru. Nie będę z tobą rozmawiał.
- A jak ci powiem, że twoja żona skrywa przed tobą bardzo ważną rzecz? Wtedy też nie będziesz chciał ze mną rozmawiać?
- Jaką? – zapytałem.
Xerath powtórnie się zaśmiał.
- Coś takiego… Żeby tak bliska osoba nie powiedziała ci o czymś tak ważnym, ale jak to się mówi – pod latarnią najciemniej…
Położył mi dłoń na ramieniu. Miałem niemałą ochotę ją strącić i zabić mężczyznę Raikiri.
- A możesz mi odpowiedzieć na jedno pytanie? – zapytał – Dlaczego zdecydowałeś się tu przypłynąć i uratować żonę z moich rąk? Przecież nie masz szans…
- Nie mam obowiązku ani ochoty ci odpowiadać, Xerath.
Uśmiechnął się.
- A więc to tak się sprawy mają. W związku z tym nie pozostaje mi nic innego, jak cię zabić.
Chwilę później na korytarzu włączyły się lampy i mogłem bez trudu podziwiać odrażającą twarz Lacrimusa. Upiorne, czerwone oczy wpatrywały się we mnie, powodując, że wnętrzności zawiązały się w supeł.
- Zaraz zobaczymy, czy rzeczywiście jestem bez szans. – odparłem – Zabij mnie. Jeśli zdołasz.
Zaczęliśmy walczyć. Z początku nie było wiadomo, kto wygra. Szala zwycięstwa przechylała się to na jedną to na drugą stronę. Niestety, po dziesięciu minutach wszystko się zmieniło. Zorientowałem się, że w zastraszającym tempie tracę nie tylko czakrę, jak też siły życiowe.
- Cholera. – wymsknęło mi się.
- Dopiero teraz zauważyłeś? – zapytał Xerath.
Przeniosłem na niego wzrok. Po Lacrimusie nie było widać śladu zmęczenia. Ja traciłem siły, a on wyglądał na coraz silniejszego.
- Tak, mówiłem to szczerze. Nie masz szans. – powiedział.
Mężczyzna uderzył mnie w brzuch, tym samym pozbawiając skumulowanej czakry. Upadłem na ziemię, gdzie przeleżałem parę sekund, nie mogąc się ruszyć.
- Ty ją wysysasz… - powiedziałem cicho – Wysysasz moją czakrę…
- Tak. I niedługo nic z ciebie nie zostanie. Zostaniesz zjedzony. Przeze mnie.
Super. Nie dość, że to morderca, to jeszcze kanibal!
Zamknąłem oczy. Nie, nie mogę tak zginąć. Nie mogę. Mam żonę, która mnie potrzebuje. Przez powieki dostrzegłem czyjś cień nad sobą. Poczułem w zgięciu lewego łokcia czyjś skórzany but. To niewątpliwie Xerath. W następnej chwili poczułem nieprzyjemny ucisk. Lacrimus usiłował złamać mi rękę. Nie miałem siły, by się przed tym uchronić. W tym samym czasie rozległo się donośne chrupnięcie, świadczące o pękniętej kości. Nic już nie czułem.
- Od czego by zacząć…? Może od wypatroszenia? – powiedział, siadając na mnie okrakiem.
Rozciął moją zieloną kamizelkę, po czym rozerwał bluzę swoimi trójkątnymi, ostrymi jak brzytwa zębami. Przejechał kunaiem, który wykradł mi jakimś cudem. Chwilę później stwierdził, że to za mało, że musi polać się krew. Skończyło się na tym, że rozpłatał mi cały prawy bok, począwszy od pępka, a kończąc na nasadzie żebra. Poczułem, że wnętrzności zaczynają wypływać na ziemię.
- Teraz cię tu zostawię i pójdę po twoją żonę, niech popatrzy jak umiera jej ukochany mąż. – mówiąc to, odszedł na dość spory kawałek.
- Zaczekaj, jeszcze nie skończyłem. – powiedziałem, wstając i trzymając się za prawy bok.
- Mam zaczekać? A co ty możesz mi jeszcze zrobić? Przecież ledwo żyjesz!
- Powiedziałem, że JESZCZE Z TOBĄ NIE SKOŃCZYŁEM!!! – krzyknąłem.
Z mojej zdrowej ręki wystrzeliła niebieska wiązka czakry, która uformowała się w piorunującą włócznię. To nią zamierzałem zabić Lacrimusa.
Wężousty był wielce zaskoczony tym, że pozostawił mi resztki energii.
- Zapomniałeś o jednym, Xerath. My, shinobi z Konoha, nigdy się nie poddajemy.
Zaatakowałem go, celując włócznią w jego serce. Chciał wprowadzić kontrę, ale nie udało mu się to. Przewidywałem wszystkie jego ruchy.
- Jakim cudem…? – wyjąkał.
- Nie wiedziałeś? – powiedziałem, uśmiechając się drwiąco – Hanare przekazała mi część swojej czakry na wypadek takich sytuacji jak ta. Nie doceniasz nas, Xerath.
Kątem oka zobaczyłem rozległy cień, który sięgał Lacrimusa.
- Co tak długo, Shikaku? – zapytałem.
- Wybacz, Kakashi, ale coś nas zatrzymało. Poradziliśmy sobie. – powiedział Nara, wyłaniając się obok mnie. – Jednak te tutaj, to nie jest ten poziom, co pozostali.
Podszedłem do Lacrimusa, mówiąc:
- To już koniec, ale dla ciebie.
Splunął mi na twarz.
- Kiedyś się zemszczę, przekonasz się o tym.
Roześmiałem się.
- Nie sądzę.
Po tych słowach wbiłem mu włócznię w serce. Chwilę później, morderca, porywacz i kanibal umarł, spoglądając na mnie z nienawiścią. Oparłem się o ścianę, trzymając się za prawy bok, usiłując równocześnie powstrzymać wypływające jelita.
Nagle usłyszałem głos.
Znaleźliśmy ją. – poinformował mnie Inoichi.
Przeszedłem parę kroków, przeczuwając, że upadnę. Na szczęście Shikaku zaofiarował swoją pomoc.
- Zaprowadzę cię do niej.
- Dziękuję. – odparłem.

~*~

Stanąłem przed drzwiami do celi Hanare, które były otwarte na oścież. W pomieszczeniu było ciemno i zimno. Na podłodze leżała moja żona. Nie było wiadomo, czy spała, czy była nieprzytomna, czy może też nie żyła.
- Hanare…
Na dźwięk mojego głosu, poruszyła się i usiadła z trudem.
- Kakashi, kochany… To ty… Tak się bałam… - szepnęła.
- Niepotrzebnie. – powiedziałem, siadając na pryczy.
Przytuliła się do mojego boku. Syknąłem z bólu.
Raptownie się odsunęła. Dopiero teraz ujrzała moją rękę, wykręconą pod dziwnym kątem.
- Nie… - jęknęła, gdy spostrzegła plamę krwi na brudnym tapczanie.
- To nic, naprawdę. Teraz liczy się to, że żyjesz, że jesteś cała i zdrowa.
- Ale, twoja rana…
Położyłem jej palec na ustach, po czym pocałowałem ją w czoło.
Siedzieliśmy w milczeniu, napawając się swoją bliskością. Nagle Hanare zarumieniła się, spoglądając w bok.
- Muszę ci coś powiedzieć, Kakashi.
- Co takiego? – przeczuwałem, że to była ta „rzecz”, o której dał mi znać Xerath.
- Ale przy tych wszystkich ludziach… To trochę niezręcznie…
- Ci ludzie, Hanare, przyszli tu ze mną, po to, by cię uratować.
Zaczęła się śmiać. Spojrzałem na nią pytająco.
- Tylko nie wrzeszcz, to ci nie pomoże. – ostrzegła.
Znów nastała chwila milczenia. Z każdą kolejną sekundą byłem coraz bardziej zniecierpliwiony.
- Jestem w ciąży. – wyznała. – Kakashi, zostaniesz ojcem.
Osłupiałem. Ja? Ojcem? To chyba jakiś żart! Nie, to niemożliwe…
- Ale… jakim cudem? – zapytałem, jąkając się.
- Normalnie. – odparła – Czyżbyś nie wiedział, jak powstają dzieci?
- Oczywiście, że wiem, tylko… Nie mogę w to uwierzyć… To wszystko… A poza tym nigdy nie myślałem, że będę miał dziecko.
Spojrzałem w bok.
- Nie cieszysz się? – zapytała, dotykając dłonią mojego policzka.
- Ja? – przeniosłem wzrok na swoją żonę. – Bardzo się cieszę! Ba, jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie!
Roześmiałem się. Tak, to co przed chwilą powiedziałem, to była najszczersza prawda. Nigdy jeszcze nie cieszyłem się z życia, jak w tej chwili.
- A teraz dość śmiechu, Kakashi, musisz odpocząć. – powiedziała.
- Tak, już… - powiedziałem cicho, przytulając się do Hanare.


Po chwili zasnąłem z uśmiechem na ustach.

4 komentarze:

  1. No w końcu się doczekałam!
    Ahh jak ja bym chciała coś robić i tak nagle Minato zjawia się za mną <33333 Kto wie jak by się to skończyło ^^
    Ogólnie szkoda, że nie opisałaś bardziej szczegółowo walki Kakashiego, ale to nic rozdział i tak mi się podobał. Ale przeraziłam się czytając, że wypływają mu wnętrzności 0.o Nie mam pytań.
    Rozwaliła mnie końcówka hahahaha
    Kakaś zostanie Tatusiem!!!
    Czekam na nastepny :*
    Przy okazji

    Zapraszam cieplutko na :

    Rozdział 5 :)

    in-world-of-darkness.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja po prostu nie umiem walk opisywać...

    OdpowiedzUsuń
  3. takkk uratowali Hanare a Kakashi pokonał bez poddania się Xerath to była krawa walka ale warta przeczytania tego i niewiedziałam ze Hanare będzie w ciąży o.0
    normalnie kopara mi opadła ciekawe jaki będzie następny rozdział. powodzenia! ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wow, Kakashi będzie tatusiem! I ja też nie umiem walk opisywać (ja w ogóle prawie nazw jutsu nie znam) Te wypływające jelita, aż mi ciarki po plecach przeszły!

    OdpowiedzUsuń

Reklama

CREATED BY
Mayako